Są takie książki, co do których mam duże oczekiwania. Niektórym udaje się je spełnić. Innym nie. Jak było w tym przypadku?
„Świat kolonialnej Ameryki Łacińskiej” trudno mi zaliczyć do którejkolwiek z tych kategorii. To jedna z niewielu książek, która już po przeczytaniu kilkunastu stron wzbudziła we mnie tak mieszane uczucia. Zanim jednak o tym co przeszkadzało, kilka słów o tym co zasługuje na pochwałę.
Jak przystało na Wydawnictwo PWN „Świat kolonialnej Ameryki Łacińskiej” to książka o charakterze naukowym. Z jednej strony jest to duża zaleta, bo skupia się na najważniejszych faktach, popiera je często danymi liczbowymi i historiograficznymi. Pozycja idealna dla studentów i wykładowców kierunków o tematyce kulturoznawczej. Z drugiej strony naukowy charakter i język powodują, że nie jest to książka do poduszki (chyba że akurat masz problemy z zasypianiem). Przygotuj się, że do jej przeczytania będziesz potrzebować dużo skupienia i spokoju. Nie jest to jednak duży zarzut – bardziej przestroga dla tych, którzy niekoniecznie szukają rozrywki o takim charakterze.
W moim przypadku czytanie było dodatkowo utrudnione składem książki. Dokładnie 390 stron litego tekstu bez ani jednego zdjęcia przeplatającego treść sprawia, że przy pojedynczym podejściu trudno jest przeczytać więcej niż 30-40 stron. Fotografie, owszem są, ale na samym końcu książki. Ich jakość, wielkość i papier na którym je wydrukowano są znakomite i co do tego nie mam żadnych zastrzeżeń. Dlaczego tylko te świetne zdjęcia nie stały się integralną częścią książki, a jedynie „dodatkiem” na samym jej końcu? Trudno to zrozumieć. Dla samej przyjemności czytania i braku konieczności ciągłego przewracania kartek na sam koniec bardziej logiczne wydawałoby się umieszczenie zdjęć w pobliżu treści, której dotyczą.
Podobnie jest w przypadku przypisów – nie znajdują się one pod tekstem, a również na samym końcu książki. Ich ogromna ilość sprawia z kolei, że chcąc przeczytać każdy z nich, musielibyśmy raz po raz, co kilka minut wertować całą książkę, by dowiedzieć się do czego odnosi się autor.
Skoro mowa o ostatnich stronach książki, to na pochwałę zasługuje natomiast bardzo obszerna bibliografia, dzięki której miłośnicy Ameryki Łacińskiej mogą dotrzeć do wielu innych ciekawych książek o tej tematyce. Nie brakuje też danych tabelarycznych przedstawiających statystyki związane z populacją i gospodarką kolonialnej Ameryki.
Dużo faktów. Dużo danych. Dużo Kościoła.
Pełny tytuł tej książki to „Świat kolonialnej Ameryki Łacińskiej. Sztuka, Bóg, Społeczeństwo”. W moim odczuciu Boga należałoby jednak przesunąć na pierwszą pozycję, bo z trzech wymienionych zdaje się zajmować w książce najwięcej miejsca. Byłam pewnie naiwna sądząc, że temat wiary zostanie tu przedstawiony w stosunkowo obiektywny sposób, tj. taki który po pierwsze opisze dokładnie bogaty system wierzeń rdzennych mieszkańców Ameryki, a po drugie – ukaże cienie i blaski Kościoła Katolickiego, który miał na nie niebagatelny wpływ.
Mirosław Olszycki podszedł jednak do tego tematu inaczej. Atmosfera uwielbienia instytucji Kościoła Katolickiego unosi się już na pierwszych kartkach książki. I nie chodzi o to, że jestem jego przeciwniczką lub zwolenniczką, a o to, że pozycja o tak naukowym charakterze wymagałaby też obiektywnego spojrzenia na działalność Kościoła. Fakt, autor przypomina od czasu do czasu o milionach Indian zabitych w imię Boga. Robi to jednak w taki sposób, że można odnieść wrażenie, iż usprawiedliwia je w ten czy inny sposób.
Mój zawód kilkukrotnie wzbudził też sposób opisu dawnych wierzeń i kultury Indian. Autor sprowadza je często do barbarzyńskich rytuałów, które całe szczęście udało się zażegnać, dzięki oświeconej działalności misjonarzy. Za przykład weźmy jeden z pierwszych fragmentów: „Przebaczyć powinni ci, którym czas konkwisty i późniejszy okres kojarzyły się nierozerwalnie z mordami, niewolnictwem i wyzyskiem Indian, z heroiczną walką cywilizacji europejskiej z cywilizacją tubylczą. Wysiłek ten sprawił, że obyczaje chrześcijańskie zdołały wyprzeć zwyczaje autochtonów: kanibalizm, rytualne mordy, poligamię, kazirodztwo, aborcję czy dzieciobójstwo. Co więcej, w miarę jak rozwijała się i prosperowała nowa cywilizacja, łagodząc obyczaje, coraz bujniej rozkwitały nieprzeciętne talenty tubylców, kładąc podwaliny pod kulturowy metysaż, który miał wkrótce przynieść nadzwyczajne owoce na polu sztuki, architektury i nauki”.
Inny fragment książki:
„[…] jezuici, twórcy redukcji – osad misyjnych, w których misjonarze nawracali Indian na chrześcijaństwo. Oprócz realizowania celów ewangelizacyjnych redukcje odgrywały rolę kulturową i cywilizacyjną, ucząc Indian pracy na roli, rzemiosł i osiadłego trybu życia. Indianie mieszkający w tych osadach musieli przestrzegać ścisłego reżimu narzuconego przez zakonników. Redukcje wdrażały też Indian do życia społecznego, likwidowały nomadyzm, wychowywały do pracy, rozwijały w nich zdolności artystyczne. […] Osady te składały się z budynków mieszkalnych, kościoła, szkoły, warsztatów oraz innych pomieszczeń i urządzeń przystosowanych do wielorakich potrzeb ich mieszkańców”.
Pomijając kwestię tego, w jaki sposób funkcjonowały takie osady (o tym autor za bardzo nie wspomina), to tak – zgadzam się, że mogły one przyczynić się do wszystkiego tego co opisano. Tylko kto powiedział, że akurat to było dla tamtejszej ludności dobre? Patrząc na ten opis z perspektywy kulturoznawczej łatwo można dostrzec, że autor uznaje za naturalne i całkiem logiczne, że Indianie musieli przyjąć kulturę i religię narzuconą im przez europejskich odkrywców. Ostatecznie mieli w końcu niewielki wybór: podporządkować się lub zginąć. Ale może to tylko moje zdanie…
Czy polecam „Świat kolonialnej Ameryki Łacińskiej”?
Trudno powiedzieć. „Świat kolonialnej Ameryki Łacińskiej” to z pozycja godna uwagi, ale pod warunkiem, że będzie ona jedną z wielu, jakie przeczytamy o tej tematyce. W innym przypadku może ona doprowadzić do wyrobienia sobie błędnego (bo niepełnego) wyobrażenia na temat kolonialnej Ameryki i jej mieszkańców. Krótko mówiąc – jeśli jesteś miłośnikiem historii Ameryki Łacińskiej, to ta książka będzie świetnym uzupełnieniem Twojej biblioteczki. Jeśli natomiast stawiasz dopiero pierwsze kroki w tej tematyce, to przeglądnij jeszcze kilka innych książek, zanim zdecydujesz się na zakup.
Co do roli kościoła – polecam film „Misja” z De Niro. Tam widać, jacy Jezuici są straszni.